WIELKOPOLSKA
Moja żona, która często zagląda na różne strony internetowe odkryła istnienie czegoś takiego jak EDK – czyli Ekstremalna Droga Krzyżowa. Gdzieś, kiedyś, ktoś coś mówił na ten temat w radiu, lub gazecie. Ale takie wiadomości odbiły od uszu i zniknęły, gdzieś w zaświatach. A tu żona proponuje nagle udział w takim marszu. Myślałem, że to żart i hobby kilku ludzi. Okazało się jednak, że pod naszym bokiem rozwinął się całkiem nowatorski sposób przeżywania pięknego nabożeństwa pasyjnego. Wyobrażacie to sobie – cytuję: 6 krajów, 112 miasta, 215 tras, 25,5 tysiąca ludzi!!!
Poszliśmy. W ostatni piątek Wielkiego Postu.
Dzieci wywieźliśmy do naszej nieocenionej przyjaciółki. A my – (po długich wahaniach – bo Ona biega, a ja siedzę w zimowej norce) – na 20.00 do Mosiny na mszę św. (kościół p.w. św. Mikołaja) a potem na trasę. Wybraliśmy trasę: Żabno – klasztor w Lubiniu. 33 km długości – najkrótsza z oferowanych. Całe szczęście!!!
Wyszliśmy – około 400 osób na cztery trasy – około 21.30. Doszliśmy – siłą woli o 5.50. Każdy własnym tempem. Po trzeciej stacji wszystko się rozciągnęło niemal po horyzont. Jak szedłeś lasem, czy oglądałeś rzecz z góry – to miałeś wrażenie jakby robaczki świętojańskie wypełzły na powierzchnię ziemi i czegoś gorączkowo szukały (prawie wszyscy mieli lampki – czołówki na głowie). Każdy z nas szedł w milczeniu – bo maszerujesz tak, by nie przeszkadzać innym. Rewelacja!!!! Raz ty mijasz ludzi, raz oni ciebie – ale wszyscy podążają w jednym kierunku. Powoli, całkiem powoli zaczyna narastać zmęczenie. Narasta zarówno w wyniku pokonanego dystansu, jak i upływu czasu. O dziwo – nie było nam zimno i nie męczył nas brak snu. Pierwsze 7 stacji przeszliśmy lekko – jakby od niechcenia. Mówimy sobie na 4.00 będziemy na miejscu i jedziemy do domu – chcieliśmy wejść do klasztoru – ale nie będziemy czekać dwóch godzin. Przyjedziemy przy okazji. Jednak po siódmej stacji zaczynasz nabierać pokory!!! i rozumieć słowo – EKSTREMALNA!!!! Pod koniec trasy nie modlisz się już w intencji z jaką idziesz, a tylko o to by dojść do celu. Boli Ciebie wszystko. Przypominasz sobie o istnieniu takich mięśni, o których już dawno zapomniałeś. Ale posuwasz się do przodu. Krok po kroku. Z uporem (a może należy powiedzieć – wytrwale!)
Maszerowało wiele różnych osób. Na przykład 3 zakonnice – je można było rozpoznać po habitach. Dwie były młode. Dla nich ten marsz nie powinien być uciążliwy. Jedna jednak miała dużo lat (nie wiem ile – więc nie będę się wymądrzał). Zwróciła naszą uwagę, ponieważ szła tak – jakby ktoś ją popchnął a ona nie mogła się zatrzymać. I wyobraźcie sobie, że wyprzedzaliśmy ją aż do siódmej stacji. Za każdym razem – pojawiała się przed nami!!!! Jak ona to robiła – to pozostanie dla nas tajemnicą. Byliśmy dla niej pełni podziwu. Potem trochę przyspieszyliśmy i straciliśmy z nią kontakt.
Pierwsze dwie stacje minęły bardzo szybko. Mamy jeszcze siły, więc nie zrobiły one pod względem fizycznym większego wrażenia. Ale potem idziemy lasem, skręcamy w prawo i w opisie czytamy: „idziemy za strzałkami lekko pod górę”. W rzeczywistości droga jest piaszczysta. Wchodzimy na górę, a tam stacja trzecia: Jezus pierwszy raz upada pod krzyżem. Dla niektórych zmęczenie już daje znać o sobie.
Przy stacji VIII zlokalizowanej w Błociszewie, w kościele p.w. św. Michała Archanioła, stać nas było, by obejść na bolących już nieco nogach kościół i oglądnąć groby rodu Kęszyckich.
A potem była stacja XIII. Opis dojścia bardzo prosty: „Dalej drogą asfaltową przez 2 km w kierunku Bieżyna wśród pól i lasów. Bieżyn przechodzimy cały czas prosto, chodnikiem. Gdy skończą się zabudowania po prawej stronie, dochodzimy do przydrożnego krzyża na ceglanym cokole”. Damy radę!!!
Zaczynamy marsz.
Wkrótce dochodzimy do wniosku, że nie jest prawdą, iż najdłuższą wsią w Polsce jest Zawoja!!!!! Pojawił się krzyż!!!!! Niektórzy zaczęli już czytać rozważania – gdy nagle ktoś zauważył, że ten krzyż nie jest umieszczony na ceglanym cokole!!!! Idziemy dalej. Wieś nie ma końca. Wreszcie docieramy – jaka ulga. Potem już tylko marsz w kierunku zabudowań klasztoru.
Praktycznie na ostatniej, bardzo długiej prostej (liczącej przeszło 3 km i lekko pod górkę) – minęliśmy chłopaka, który wyprzedził nas parę chwil wcześniej. Szedł „halsem” – od krawężnika – do krawężnika. Resztką sił – ale cały czas do przodu!!!
W końcu – o wschodzie słońca!!!!, które zaświeciło z tyłu, ujrzeliśmy wieżę klasztoru. Weszliśmy przez bramę na dziedziniec o 5.50. W sam raz, by pomodlić się przy ostatniej stacji i wejść do środka pięknego, barokowego kościoła!!! Bez komentarza. Wcześniejszy problem czekania na otwarcie bram klasztoru został rozwiązany. A ja mogłem przesłać moim przyjaciołom SMS-a o treści: Veni! Vidi! Deus vicit! (Gdzieś to juz słyszałem!!!)
Refleksja pierwsza. Całe przedsięwzięcie jest skierowane dla młodych tzw. korpo-osób, które jeszcze wierzą w Boga. Większość (tylko ja byłem w moim ulubionym polarku i zwykłym dresie) ubrana w Decathlonie – o raczej inteligentnym wyrazie twarzy. Sporo osób w wieku późnolicealnym i studenckim. I wielu zwariowanych szaleńców – jak my z Ulką.
To nie miało żadnego wpływu na duchowe przeżycia uczestników EDK – ale pokazuje kategorię odbiorców takich inicjatyw. I zapewne kierunek oraz charakter, jaki powinna przybrać współczesna ewangelizacja kolejnych, młodych pokoleń. To aktywni na polu zawodowym, młodzi ludzie – chłonący nowinki i poszukujący nowego sposobu przeżywania wiary. Oni nie chcą tylko siedzieć w kościele i – przepraszam za wyrażenie – „klepać Zdrowaśki”. Oni muszą swoją wiarę aktywnie przeżyć. Najlepiej z odrobiną adrenalinki. Myślę, że organizatorzy – tak jak w przypadku Lednicy o. Jan Góra – trafili w sedno. Trzeba tylko pilnować – by EDK nie stała się modą na spędzanie czasu i zachowała swój ściśle religijny wymiar.
W sobotę kurowaliśmy się. Dzisiaj poruszamy się już normalnie – zakwasy ustąpiły, ale bolą nas miejsca, które do tej pory grzecznie czekały na swoją kolej. Na przykład ramiona (od noszenia plecaka).
A teraz druga refleksja. Może przyda się ona z okazji Wielkiego Piątku?
Organizatorzy poprosili uczestników, by zrobili oni we własnym zakresie krzyż.
Myśmy zapomnieli. Ja cały czwartek byłem w Kielcach, Ulka pracowała. W piątek trzeba było jeden samochód podrzucić do Lubinia. (Trzeba było załatwić sobie powrót), oddać dzieciaki pod opiekę przyjaciółki, poczynić przygotowania do marszu. Więc machnęliśmy ręką i poszliśmy na mszę bez krzyża.
Potem przez całą mszę – ten krzyż (a raczej jego brak) nie dawał mi spokoju. Ale ksiądz pod koniec po udzielonej komunii oznajmił, że organizatorzy zrobili krzyże dla tych osób, które w takowe się nie zaopatrzyli. Leżały one przed ołtarzem. Zostały poświęcone i po błogosławieństwie każdy mógł sobie taki krzyż wybrać.
I wiecie co? Zacząłem w tych krzyżach przebierać. Ten był za mały, te za duże, tamten za cienki. Chciałem taki średni – co to by każdy mógł widzieć, że niosę krzyż (i się Go nie wstydzę) ale jednocześnie, żeby nie przeszkadzał w marszu. (Choć zaznaczmy, że widzieliśmy dwóch chłopaków którzy wspólnie nieśli taki, prawie dwumetrowy, duży krzyż. Ciekawe czy dotarli na miejsce?)
W końcu wybrałem odpowiedni. Ale wówczas Ulka stwierdziła, że musi być brzozowy. Więc wiedziałem jaki ma być – teraz szukaliśmy krzyża o odpowiedniej materii. W końcu znaleźliśmy
I teraz zaczyna się najciekawsze!!!! Początkowo – jak było nam łatwo iść, kiedy to niemal płynęliśmy nad ziemią – to ten krzyż mi przeszkadzał. Był na tyle mały, że niosło się go łatwo w ręce, ale zahaczał się tu i ówdzie! A to zaplątał się w przewody od słuchawek (bo rozważania wgrałem sobie do telefonu), a to o kieszeń, lub kurtkę odblaskową. A to ręka zemdlała, więc trzeba było przełożyć do drugiej, a to ramię krzyża uderzało o nogę itp.
Ale wiecie co się stało później? Po dziesiątej stacji, kiedy zmęczenie piekielnie dało się nam we znaki – ten krzyż był naszą ostoją. Jak klękaliśmy przy stacjach, to dzięki niemu człowiek nie „zwalał się na obrzmiałe od marszu kolana”, potem mógł się oprzeć, by dać wytchnienie stopom, kręgosłupowi itp., aż w końcu pomagał wstawać spod stacji!!! i wędrować dalej.
I tak wdzięczni byliśmy Krzyżowi. Donieśliśmy Go do Lubinia i w pokorze, z żalem złożyliśmy pod Krzyżem Misyjnym (przypomnę, że o wschodzie słońca ukazała nam się wieża klasztoru). Z żalem – bo początkowo chcieliśmy go zanieść do naszej budującej się parafii.
Dodam tylko dla kronikarskiego porządku że był to mniej więcej 24 krzyż, złożony w Lubiniu. (A jakże! – męska natura rywalizacji wylazła ze mnie w całej okazałości. Ale byłem tego bardzo ciekaw!!!) Ksiądz P. Pawlukiewicz przytaczał taki przykład. Jak dziewczyny grały w gumę, to chłopak zapytał się, która z nich wygrywa? A one stwierdziły, że tak sobie skaczą. W odpowiedzi usłyszały: To po co taka gra?
Dużo w tym prawdy. Chłopaki muszą rywalizować!!! Chciałoby się zapytać – a gdzie podziała się pokora? Odpowiadam – Nie wiem, ale być może to jest owo ziarno zasiane przez Pana, które zakiełkuje za rok i skłoni nas do kolejnej nocnej wędrówki!!!!
Cóż – samo życie.
POZDRAWIAMY I ŻYCZYMY RADOSNYCH I BŁOGOSŁAWIONY ŚWIĄT WIELKANOCNYCH
Ulka i Piotr Okulewicz – Poznań 12